„Jesteście bandą popieprzonych sadystów!”
Obudził mnie
hałas z zewnątrz. Wyraźnie słyszałam gwar i rozmowy ludzi. Przetarłam leniwie
oczy, przypominając sobie wydarzenia sprzed kilku godzin. Jestem w obozie Hao,
który wcale nie zabił moich rodziców. Wcześniej walczyłam z Anną, a raczej
zostałam przez nią zaatakowana. A co się działo pomiędzy? Jak i dlaczego tutaj
trafiłam? Tego musiałam się dowiedzieć, a wydawało mi się, że jedyną osobą,
która może mi udzielić takich informacji, był brązowowłosy.
Usiadłam powoli
i rozejrzałam się, Bóg jeden wie po co. Z wielkim zdziwieniem zauważyłam obok
posłania moją małą torbę. Przynajmniej z zewnątrz wyglądała tak samo. Podeszłam
do niej i otworzyłam ją. Były tam moje rzeczy, co upewniło mnie, że należy do
mnie. Wyciągnęłam więc z niej świeżą bluzkę i przebrałam się szybko. W środku
znalazłam też moja broń. Wzięłam do ręki małe sztyleciki i przyczepiłam je do
spodni. Dopiero przebrana i uzbrojona, zdecydowałam się wyjść.
Odchyliłam
materiał i wystawiłam głowę na zewnątrz. Wokół było mnóstwo ludzi i niewiele
mniej namiotów. W kilku miejscach były przygotowane ogniska, a na środku był
największy z nich, przy którym właśnie palił się ogień. Siedział przy nim Hao,
wpatrując się w płomienie. Zmarszczyłam czoło. Chciałam wrócić do domu, tylko
nie wiedziałam gdzie jestem. Czas więc było porozmawiać z jakże miłym
gospodarzem. Spojrzał na mnie w chwili, gdy cała wynurzyłam się z namiotu.
Przeszedł mnie dreszcz, tak puste miał oczy. Nie mniej podeszłam do niego z
wolna. Przystanęłam w bezpiecznej odległości.
- Gdzie jestem?
– zapytałam.
- Już ci
mówiłem. Czyżbyś nie pamiętała? – Robił ze mnie idiotkę.
- Pytam o
konkretne położenie – warknęłam. Spojrzał na mnie ostro.
- Trochę
grzeczniej – powiedział chłodno. Zmarszczyłam brwi.
- Odpowiadaj na
pytania, to może będę milsza – stwierdziłam. Nie zdążyłam nawet mrugnąć okiem,
nim znalazł się przy mnie. Położył mi dłoń na szyi i ścisnął lekko, unosząc
mnie tak, że by utrzymać kontakt z ziemią, musiałam stanąć na palcach.
- Nie ty tutaj
ustalasz zasady. – Mimo, że to on wydawał się mieć przewagę, patrzyłam na niego
z wyższością. Uśmiechnął się paskudnie. – Jesteś twarda, ale nie bądź głupia.
Jeśli chcesz tutaj dłużej zabawić…
- Nie… chcę… -
powiedziałam słabo. Ściskał mi gardło, więc z trudem wydobywałam z siebie
dźwięki.
- Nie
powiedziałem ci jeszcze, że nie masz innego wyboru? To ja zdecydowałem o twoim
przybyciu tutaj i tylko ja mogę to odwołać – mówiąc to, rzucił mnie na ziemie.
Chwyciłam się za obolałą szyję, patrząc na niego wściekle. – A teraz wracaj do
namiotu. Przyjdę do ciebie wieczorem. – Odwrócił się i odszedł ode mnie,
znikając gdzieś między drzewami.
Cholera, może i
ten człowiek nie zabił moich rodziców, ale wcale nie tak trudno było mi go
nienawidzić. Rozejrzałam się, czując na
sobie czyjeś spojrzenie. I faktycznie, kilkanaście osób przerwało wykonywane
czynności, wlepiając we mnie wzrok. Przez chwilę nie ruszałam się, mierząc ich
pogardliwym wzrokiem. Było to dość lekkomyślne z mojej strony, bo jakby nie
patrzeć byłam w jaskini lwa. Podniosłam się powoli z ziemi i otrzepałam
ubrania. Nie patrząc już teraz na nikogo, ruszyłam żwawym krokiem do namiotu.
Chciałam tylko zabrać stamtąd swoje rzeczy i iść przed siebie, jak najdalej
stąd. W końcu przecież las się skończy i wyjdę na jakąś drogę, prawda? Z
takiego założenia wychodziłam.
Nim jednak
dotarłam do celu, na mojej drodze ktoś stanął. Kiedy uniosłam wzrok, by
zobaczyć kto to, dostałam z liścia w twarz, co sprawiło, ze zachwiałam się na
nogach. Spojrzałam z wyrzutem na osobę przede mną. Była to kobieta o brązowych,
długich do kolan włosach i tego samego koloru oczach. Ubrana była w piękne,
tradycyjne kimono, które miała nieco zsunięte z ramion. W dłoni trzymała długą,
zdobioną katanę. Obok niej stała nieco młodsza od niej dziewczyna, o czarnych
włosach i wściekle czerwonych oczach. Miała na sobie kusą, czarno-białą
sukienkę do połowy uda.
- Proszę,
proszę. Nowa owieczka w naszym stadzie… - odezwała się starsza z nich. Gdy
chciałam ruszyć do przodu i po prostu ją minąć, skierowała ostrze broni w moją
stronę. Spojrzałam na nią niezadowolona. – Trochę szacunku – syknęła.
- Na szacunek
trzeba sobie zasłużyć – warknęłam. Uśmiechnęła się jedynie wrednie i wykonała
szybki ruch. Poczułam ostry ból na policzku, a gdy uniosłam do niego dłoń,
poczułam krew. Miałam tam niewielkie rozcięcie. Sama nie wiem, czy to co we
mnie wezbrało było złością, czy jednak już paniką, ale musiałam coś powiedzieć.
– Jesteście bandą popieprzonych sadystów! Wszyscy, co do jednego! A ten gnój na
waszym czele jest najgorszy z was! – krzyknęłam bez większego celu, patrząc jej
prosto w oczy.
Tym razem nie
powstrzymywała mnie i dała się wyminąć. Weszłam więc do namiotu po torbę.
Jedyny problem tkwił w tym, że jej już tam nie było. Warknęłam jedynie pod
nosem i znów wyszłam na zewnątrz. Nie patrząc na nikogo, ruszyłam między
drzewa. Byłam nieco zdziwiona, że zupełnie nikt nie reaguje, że nawet nie
próbują mnie tutaj zatrzymać. Nie mniej wychodziło to dla mnie korzystnie, więc
nie zamierzałam tego roztrząsać. Nie liczyło się teraz dlaczego. Ważne, że
zostawili mnie w spokoju.
Idąc tak przed
siebie, co chwila napotykałam na jakieś potężne zarośla, które musiałam
przecinać sztyletem, by dostać się dalej. Po kilku godzinach marszu, gdy już
się ściemniło, nie wiedziałam nawet gdzie jestem. Nie wydawało mi się też, bym
była bliższa wyjścia z lasu. W dodatku nogi zaczynały odmawiać mi
posłuszeństwa. Nie jadłam nic i nie piłam, przynajmniej od kilkunastu godzin.
To też źle na mnie wpływało. Nic więc dziwnego, że w końcu padłam pod jednym z drzew
i zwyczajnie zemdlałam. Dla skrupulatnych, był to trzeci raz w moim życiu.
Miałam już tego wszystkiego dosyć. Od czasu poznania Yoh spotykały mnie same
dziwne rzeczy i zastanawiałam się, czy ma on coś z tym wspólnego. Żeby było
śmieszniej, te dziwactwa nie opuszczały mnie nawet podczas snu - śnił mi się
jakiś naprawdę porąbany koszmar, w którym nic nie trzymało się kupy i co druga
osoba chciała mnie zabić. Rozumiem, że ten, który pisał scenariusz mojego
życia, odebrał mi rodziców. Ale, do cholery, czy nie przesadzał aby za bardzo z
tym wszystkim…?
Gdy się
obudziłam, wciąż, albo może znów, było ciemno. Nie wiedziałam, czy mam się
cieszyć, czy płakać, gdy zdałam sobie sprawę z tego, że znów leżę w namiocie.
Ktoś mnie znalazł i przyprowadził tu z powrotem. Westchnęłam cicho. Kilka
godzin mojego łażenia poszło na marne. Do oczu cisnęły mi się łzy bezsilności.
Nie miałam pomysłu, jak się stąd wyrwać. Albo raczej brakowało mi już sił na
wymyślanie nowych. Zwinęłam się w kłębek i ukryłam twarz w dłoniach. Poczułam,
że na policzku mam coś miękkiego – zapewne opatrunek na ranę, którą zrobiła mi
brązowooka kobieta.
Chwilę później
pozwoliłam łzą wypłynąć. Nie mam pojęcia, ile czasu tam leżałam, płacząc, ale
pomogło mi to nieco. Kiedy skończyłam, usiadłam na posłaniu i objęłam nogi
rękoma. Czułam się po prostu źle. Nie miałam teraz nad niczym kontroli, nie
wiedziałam nawet gdzie jestem, ani po co. W dodatku czułam, że nie jedna osoba
chce mi tu zrobić krzywdę. Oni chyba po prostu to lubili. Ale jakkolwiek źle
nie było, nie mogłam się poddać. To było najgorsze, co mogłabym teraz zrobić.
Uspokoiłam się więc i skupiłam, analizując wszystkie możliwości.
- Matira… -
szepnęłam. W końcu doszłam do wniosku, że ona może mi pomóc. Mogła przecież
zorientować się gdzie jestem, albo chociaż powiadomić moich znajomych lub
wujka, że żyję i, przynajmniej na razie, nic mi nie jest. – Matira –
powtórzyłam nieco głośniej.
Jednak duch się
nie pojawiał. Ani za trzecim, ani za paroma kolejnymi wezwaniami. Byłam na
siebie zła, że wcześniej nie zauważyłam jej nieobecności. Przecież zawsze
pojawiała się, kiedy jej potrzebowałam. A nawet jeśli nic od niej nie chciałam,
krążyła niedaleko mnie. Tylko co się stało, że teraz jej nie było? Nie miałam
pojęcia, ale wcale mi się to nie podobało.
– Cholera… -
warknęłam cicho.
Wzięłam głęboki
wdech i wstałam na miękkich nogach. W brzuchu zaburczało mi głośno. Musiałam
znaleźć coś do jedzenia i picia. Przez głowę przemknęło mi, że zaraz po
zaspokojeniu swoich potrzeb, mogłabym spróbować sprowadzić tu Perlin, ale
wiedziałam dobrze, że jeśli jestem zbyt daleko od niej, to nie usłyszy. Nie
zaszkodzi jednak sprawdzić, prawda?
Cicho wyszłam z
namiotu, rozglądając się wokoło. Wszystkie ogniska były rozpalone, ale nie
widziałam żywej duszy. Obozowicze musieli spać w najlepsze. Przyjęłam ten fakt
z optymizmem. W półmroku starałam się wypatrzeć, czy nic nie leży na mojej
drodze, żeby nie narobić hałasu. Szukałam też jakichkolwiek śladów jedzenia i o
dziwo znalazłam. Nad jednym z przygaszonych palenisk wisiał spory kocioł, a w
nim coś, co przypominało gulasz i tak też pachniało. Szczęśliwy traf chciał, że
i chochla była w środku. Chwyciłam ją i zbliżyłam do ust. Byłam wystarczająco
głodna, żeby nie zwracać szczególnej uwagi na walory smakowe, ale jedzenie nie
było złe. Na zapełnienie żołądka poświęciłam dłuższą chwilę. Pragnienie też
zniknęło. Wytarłam usta dłonią i rozejrzałam się. Nadal nikogo nie było.
Wyciągnęłam więc z kieszeni mały gwizdek i przyłożyłam do ust. Gwizdnęłam i
czekałam. Nic się nie stało…
Spróbowałam
jeszcze raz, a później kolejny, coraz bardziej zrozpaczona. W końcu dałam za
wygraną i w złości cisnęłam gwizdkiem o ziemię. Odbił się od niej i poleciał
spory kawałek ode mnie. Cholera, nie miałam kontaktu ani ze swoim duchem, ani
ze smokiem. Miałam do dyspozycji tylko dwa sztylety, które z jakichś powodów
nie zostały mi odebrane. I miałam tutaj przeżyć z tymi wariatami, którzy
rzucają się na wszystko z bronią? Chyba już mogłam spisywać testament…
- Powinnaś spać
– usłyszałam głos nieopodal. Rozejrzałam się, ale nikogo nie zauważyłam. Nie
mniej nie przestałam przeczesywać terenu spojrzeniem. – Jak twój policzek? –
Bez wątpienia był to jakiś mężczyzna, ale mogłam sobie dać rękę uciąć, że nie
był to Hao. I jakkolwiek głos był miły, nie zamierzałam podejmować rozmowy.
Sięgnęłam niepewnie po sztylet i chwyciłam rękojeść, nie wyciągając go jednak z
pochewki. – Po co zaraz ta gwałtowność? – Mój rozmówca był wyraźnie rozbawiony
moim zachowaniem. Zmrużyłam oczy. Zamilkł, ale wyraźnie czułam na sobie jego
spojrzenie.
- Wyjdź do
cholery! – powiedziałam głośno, ściskając nadal rękojeść. Przez chwilę nic nie
słyszałam, co tylko wzmogło mój niepokój.
- Spokojnie… -
Nim zdążyłam się odwrócić, czując czyjąś obecność na plecami, mężczyzna położył
dłoń na mojej, w której trzymałam broń i szeptał mi właśnie do ucha. Gwałtownie
obejrzałam się przez ramię, co zaowocowało niechcianym pocałunkiem ze strony
nieznajomego. Odsunęłam się szybko i splunęłam na bok, patrząc na niego wrogo.
Uśmiechał się złośliwie, kręcąc bezczelnie MOIM sztyletem.
- Oddawaj –
warknęłam.
- Nie
zaszkodziłoby małe „proszę”.
- Ukradłeś go,
więc oddaj.
- Ukradłem?
Powiedziałbym raczej, że odebrałem w celu samoobrony – stwierdził, patrząc na
mnie kpiąco.
Zazgrzytałam
zębami, mierząc go wzrokiem. Miał granatowe, a przynajmniej tak mi się wydawało
w tym świetle, długie do karku włosy. W oczach odbijał się ogień sprawiając, że
wydawały się pomarańczowe. Był wyższy ode mnie przynajmniej o głowę i wyglądał
na sprawnego fizycznie. Miałam wrażenie, że nie miałby większego problemu z
powaleniem mnie na ziemię, gdyby tylko tego chciał.
- Więc jak
będzie? Mogę liczyć na to magiczne słowo? – zapytał. Och, gdybym tylko mogła
zetrzeć z jego twarzy ten uśmieszek… Nie mniej chciałam odzyskać swoją broń.
Przygryzłam wargę, schowałam dumę do kieszeni i spojrzałam na niego nieco
łagodniej.
- Czy mógłbyś mi oddać mój sztylet, proszę –
powiedziałam, dając nacisk na ostatnie słowo. Miałam wrażenie, że zrobił
jeszcze złośliwszą minę niż do tej pory.
- Hmm… Nie –
odpowiedział, szczerze rozbawiony.
- Że co? –
Zmarszczyłam brwi, patrząc na niego wściekle.
- Powiedziałem,
żebyś poprosiła, ale nie obiecałem, że ci go oddam – stwierdził, obracając
przedmiotem między palcami. Zacisnęłam dłoń w pięść. Uniósł prowokująco brew. –
Musisz mi dać coś w zamian – powiedział, robiąc krok w moją stronę. Prychnęłam
cicho.
- Zapomnij –
warknęłam.
- Och, jeszcze
nie wiesz o co mi chodzi, a już odmawiasz? – mruknął, idąc do mnie cały czas. -
Chyba się mnie nie boisz, co? - Denerwował mnie straszliwie swoim gadaniem. Czy
tutaj wszyscy mają taki charakterek? Mimo, że faktycznie trochę się obawiałam,
nie dałam tego po sobie poznać. Nie ruszyłam się ani o krok i wyzywająco
spoglądałam mu w oczy. Uniosłam nieco głowę, gdy stał tuż przede mną. Z resztą
stanowczo był zbyt blisko, jak dla mnie. – Pozwól, że sam sobie wezmę to, co
chcę w zamian za sztylet… - powiedział cicho.
Chciałam jeszcze
coś na ten temat powiedzieć, ale nie zdążyłam. Nasze wargi, po raz drugi tego
wieczoru, połączyły się w pocałunku. W międzyczasie poczułam, jak moje ostrze
wraca na swoje miejsce u mojego pasa. Kiedy już chłopak się ode mnie oderwał,
mignął mi przed oczami jego uśmiech. Później ciemnowłosy odwrócił się i odszedł
w swoją stronę. Patrzyłam za nim, a kiedy zniknął mi z oczu, wydałam z siebie
głośny dźwięk, wyrażający moją irytację. Miałam ochotę mu przywalić i obiecałam
sobie, że zrobię to przy następnym naszym spotkaniu. Lepiej będzie dla niego,
jeśli do niego nie dojdzie…
Rozejrzałam się,
żeby upewnić się, że nikogo już ze mną nie ma. Podeszłam do gwizdka leżącego na
ziemi i podniosłam go, otrzepując od razu z ziemi. Schowałam go, po czym
spojrzałam w stronę, w którą ostatnim razem się udałam, próbując uciec. Czy był
sens znów wchodzić między drzewa, znów przejść kilkanaście kilometrów i paść ze
zmęczenia? Chyba byłam zbyt daleko od jakiejkolwiek drogi, by dojść do niej o
własnych siłach. Cholera… Czyżby jedynym, rozsądnym wyjściem naprawdę było
zostać tu i przystosować się? Nie ma mowy. Zostać co prawda miałam zamiar, ale
choćby mieli mnie za to zabić, będę wrzodem na tyłku wszystkich znajdujących
się tu ludzi!
- Co robisz poza
namiotem? – Spojrzałam za siebie. Choć jeszcze przed chwilą stałam tu zupełnie
sama teraz, jakieś trzy metry za moimi plecami, stał Hao. Odwróciłam się w jego
stronę.
- Byłam głodna.
Nie raczyłeś dać mi nic do jedzenia… - mruknęłam, mrużąc na niego oczy.
- Jakbyś była
potulniejsza, na pewno bym ci to zagwarantował. Będziesz jeszcze próbowała
uciekać, czy dasz sobie z tym spokój? Nie chciałbym cię zbyt często karać –
powiedział, zmniejszając odległość między nami do kilkudziesięciu centymetrów.
Ostatnie zdanie nie zabrzmiało zbyt przyjemnie.
- Karać? –
zapytałam, unosząc brew.
- Chyba nie
sądzisz, że takie akcje przejdą ci płazem?
- Chyba nie
sądzisz, że dam się tutaj maltretować?
Uśmiechnął się
na moje słowa i zarobił parę kroków w moją stronę, unosząc swoją rękę.
Odchyliłam się lekko do tyłu, ale i tak sięgnął mojego zdrowego policzka.
Pogładził go delikatnym i przyjemnym ruchem tylko po to, żeby chwilę później
wymierzyć mi silny cios z otwartej dłoni. Odwróciłam lekko głowę pod naciskiem,
sycząc z bólu. Ile razy jeszcze mnie tu ktoś uderzy? Chłopak chwycił mnie za
brodę i zmusił do ponownego spojrzenia w swoją twarz.
- Twój
charakterek w końcu cię zgubi… - powiedział.
Miałam ochotę
prychnąć, ale zamiast tego poczułam, jak do oczu napływają mi łzy. Nim zdążyłam
się zastanowić, uderzyłam go z pięści w nos. Puścił mnie automatycznie i
chwycił się za obolałe miejsce. Postanowiłam wziąć nogi za pas, póki był czas.
Ruszyłam więc biegiem do namiotu – nie wiem, dlaczego sądziłam, że właśnie tam
mogę liczyć na odrobinę bezpieczeństwa. Uciekanie do lasu nic by mi nie dało,
do czego doszłam już wcześniej. Po prostu bym się zmęczyła tylko po to, by znów
wrócić tutaj. To nie miało większego sensu.
Usiadłam na
macie i patrzyłam wyczekująco na wejście. Ale minuty mijały, a brązowowłosy się
nie pojawiał. Nie bardzo rozumiałam, dlaczego nie przyszedł dać mi nauczki za
ten, swoją drogą przepiękny, prawy sierpowy. Z moich dotychczasowych obserwacji
na jego temat wynikało, że właśnie to powinien zrobić. Musiał być bardziej
porąbany, niż początkowo sądziłam, bo jego działania nijak się miały do logiki.
Westchnęłam i położyłam się, starając się nie tracić czujności, ale nawet nie
wiem, w którym momencie zamknęłam oczy. Okazało się, że byłam bardziej
zmęczona, niż sądziłam. Zasnęłam niemal od razu. Przebudziłam się tylko raz,
gdy poczułam czyjąś obecność. Gdy otworzyłam oczy zobaczyłam nad sobą małego,
czarnoskórego chłopczyka, którego twarz oświetlała świeca. Spojrzał na mnie
nieco wystraszony i uśmiechnął się słabo.
- Zmienię ci
opatrunek na policzku. Rana jest dość głęboka – poinformował mnie.
Nie
odpowiedziałam, tylko po prostu zamknęłam powieki i dałam mu robić swoje. Był
jak do tej pory jedyną osobą, która sprawiała na początku wrażenie miłej.
Czułam jak zdejmuje mi z twarzy stary opatrunek, przy czym nieznacznie się
skrzywiłam, bo przykleił się on do rany, ale spałam już, gdy zakładał mi nowy.
Tej nocy już nic nie zmąciło mojego dość niespokojnego snu, pełnego koszmarów.
Nowy rozdział na http://www.dzwonek-wyroczni.blog.onet.pl . :)
OdpowiedzUsuńEj, co jest? Od tak dawna prowadzisz blog, a masz tak niewielu czytelników? No jakże tak?No dobra, przechodzę do ciekawszego tematu: opowiadania. Fajne, nawet bardzo fajne. Oryginalne, jeszcze nie spotkałam się z taką wizją. Widzę, że masz awersję do Anny… Sama nic do niej nie mam, no ale co kto lubi. Główna bohaterka jest interesująca. Z jednej strony mnie irytuje swoim zachowaniem, chociażby gdy naskoczyła na Mante za to, że zamieszkał z nią Asakurów bez pytania o zdanie. Z drugiej strony jej niezależność imponuje… Hao. Prawdziwy czarny charakter xD Choć sama go idealizuję (tak, przyznaje się^^), to jestem w stanie wyobrazić go sobie jak policzkuje dziewczynę. To nawet do niego pasuję.I na koniec Manta. Uwielbiam tą postać, więc cieszę się, że u Ciebie często występuje.Ciekawa jestem czy rzeczywiście Hao zabił jej rodziców…Dodałam Cię do linków:smierc-krola.blogspot.comswiat-na-krawedzi-zalady.blogspot.comPozdrawiam
OdpowiedzUsuń