28 grudnia 2012

Rozdział IX

„Jesteście bandą popieprzonych sadystów!”


Obudził mnie hałas z zewnątrz. Wyraźnie słyszałam gwar i rozmowy ludzi. Przetarłam leniwie oczy, przypominając sobie wydarzenia sprzed kilku godzin. Jestem w obozie Hao, który wcale nie zabił moich rodziców. Wcześniej walczyłam z Anną, a raczej zostałam przez nią zaatakowana. A co się działo pomiędzy? Jak i dlaczego tutaj trafiłam? Tego musiałam się dowiedzieć, a wydawało mi się, że jedyną osobą, która może mi udzielić takich informacji, był brązowowłosy.

Usiadłam powoli i rozejrzałam się, Bóg jeden wie po co. Z wielkim zdziwieniem zauważyłam obok posłania moją małą torbę. Przynajmniej z zewnątrz wyglądała tak samo. Podeszłam do niej i otworzyłam ją. Były tam moje rzeczy, co upewniło mnie, że należy do mnie. Wyciągnęłam więc z niej świeżą bluzkę i przebrałam się szybko. W środku znalazłam też moja broń. Wzięłam do ręki małe sztyleciki i przyczepiłam je do spodni. Dopiero przebrana i uzbrojona, zdecydowałam się wyjść.

Odchyliłam materiał i wystawiłam głowę na zewnątrz. Wokół było mnóstwo ludzi i niewiele mniej namiotów. W kilku miejscach były przygotowane ogniska, a na środku był największy z nich, przy którym właśnie palił się ogień. Siedział przy nim Hao, wpatrując się w płomienie. Zmarszczyłam czoło. Chciałam wrócić do domu, tylko nie wiedziałam gdzie jestem. Czas więc było porozmawiać z jakże miłym gospodarzem. Spojrzał na mnie w chwili, gdy cała wynurzyłam się z namiotu. Przeszedł mnie dreszcz, tak puste miał oczy. Nie mniej podeszłam do niego z wolna. Przystanęłam w bezpiecznej odległości.

- Gdzie jestem? – zapytałam.

- Już ci mówiłem. Czyżbyś nie pamiętała? – Robił ze mnie idiotkę.

- Pytam o konkretne położenie – warknęłam. Spojrzał na mnie ostro.

- Trochę grzeczniej – powiedział chłodno. Zmarszczyłam brwi.

- Odpowiadaj na pytania, to może będę milsza – stwierdziłam. Nie zdążyłam nawet mrugnąć okiem, nim znalazł się przy mnie. Położył mi dłoń na szyi i ścisnął lekko, unosząc mnie tak, że by utrzymać kontakt z ziemią, musiałam stanąć na palcach.

- Nie ty tutaj ustalasz zasady. – Mimo, że to on wydawał się mieć przewagę, patrzyłam na niego z wyższością. Uśmiechnął się paskudnie. – Jesteś twarda, ale nie bądź głupia. Jeśli chcesz tutaj dłużej zabawić…

- Nie… chcę… - powiedziałam słabo. Ściskał mi gardło, więc z trudem wydobywałam z siebie dźwięki.

- Nie powiedziałem ci jeszcze, że nie masz innego wyboru? To ja zdecydowałem o twoim przybyciu tutaj i tylko ja mogę to odwołać – mówiąc to, rzucił mnie na ziemie. Chwyciłam się za obolałą szyję, patrząc na niego wściekle. – A teraz wracaj do namiotu. Przyjdę do ciebie wieczorem. – Odwrócił się i odszedł ode mnie, znikając gdzieś między drzewami.

Cholera, może i ten człowiek nie zabił moich rodziców, ale wcale nie tak trudno było mi go nienawidzić.  Rozejrzałam się, czując na sobie czyjeś spojrzenie. I faktycznie, kilkanaście osób przerwało wykonywane czynności, wlepiając we mnie wzrok. Przez chwilę nie ruszałam się, mierząc ich pogardliwym wzrokiem. Było to dość lekkomyślne z mojej strony, bo jakby nie patrzeć byłam w jaskini lwa. Podniosłam się powoli z ziemi i otrzepałam ubrania. Nie patrząc już teraz na nikogo, ruszyłam żwawym krokiem do namiotu. Chciałam tylko zabrać stamtąd swoje rzeczy i iść przed siebie, jak najdalej stąd. W końcu przecież las się skończy i wyjdę na jakąś drogę, prawda? Z takiego założenia wychodziłam.

Nim jednak dotarłam do celu, na mojej drodze ktoś stanął. Kiedy uniosłam wzrok, by zobaczyć kto to, dostałam z liścia w twarz, co sprawiło, ze zachwiałam się na nogach. Spojrzałam z wyrzutem na osobę przede mną. Była to kobieta o brązowych, długich do kolan włosach i tego samego koloru oczach. Ubrana była w piękne, tradycyjne kimono, które miała nieco zsunięte z ramion. W dłoni trzymała długą, zdobioną katanę. Obok niej stała nieco młodsza od niej dziewczyna, o czarnych włosach i wściekle czerwonych oczach. Miała na sobie kusą, czarno-białą sukienkę do połowy uda.

- Proszę, proszę. Nowa owieczka w naszym stadzie… - odezwała się starsza z nich. Gdy chciałam ruszyć do przodu i po prostu ją minąć, skierowała ostrze broni w moją stronę. Spojrzałam na nią niezadowolona. – Trochę szacunku – syknęła.

- Na szacunek trzeba sobie zasłużyć – warknęłam. Uśmiechnęła się jedynie wrednie i wykonała szybki ruch. Poczułam ostry ból na policzku, a gdy uniosłam do niego dłoń, poczułam krew. Miałam tam niewielkie rozcięcie. Sama nie wiem, czy to co we mnie wezbrało było złością, czy jednak już paniką, ale musiałam coś powiedzieć. – Jesteście bandą popieprzonych sadystów! Wszyscy, co do jednego! A ten gnój na waszym czele jest najgorszy z was! – krzyknęłam bez większego celu, patrząc jej prosto w oczy.

Tym razem nie powstrzymywała mnie i dała się wyminąć. Weszłam więc do namiotu po torbę. Jedyny problem tkwił w tym, że jej już tam nie było. Warknęłam jedynie pod nosem i znów wyszłam na zewnątrz. Nie patrząc na nikogo, ruszyłam między drzewa. Byłam nieco zdziwiona, że zupełnie nikt nie reaguje, że nawet nie próbują mnie tutaj zatrzymać. Nie mniej wychodziło to dla mnie korzystnie, więc nie zamierzałam tego roztrząsać. Nie liczyło się teraz dlaczego. Ważne, że zostawili mnie w spokoju.

Idąc tak przed siebie, co chwila napotykałam na jakieś potężne zarośla, które musiałam przecinać sztyletem, by dostać się dalej. Po kilku godzinach marszu, gdy już się ściemniło, nie wiedziałam nawet gdzie jestem. Nie wydawało mi się też, bym była bliższa wyjścia z lasu. W dodatku nogi zaczynały odmawiać mi posłuszeństwa. Nie jadłam nic i nie piłam, przynajmniej od kilkunastu godzin. To też źle na mnie wpływało. Nic więc dziwnego, że w końcu padłam pod jednym z drzew i zwyczajnie zemdlałam. Dla skrupulatnych, był to trzeci raz w moim życiu. Miałam już tego wszystkiego dosyć. Od czasu poznania Yoh spotykały mnie same dziwne rzeczy i zastanawiałam się, czy ma on coś z tym wspólnego. Żeby było śmieszniej, te dziwactwa nie opuszczały mnie nawet podczas snu - śnił mi się jakiś naprawdę porąbany koszmar, w którym nic nie trzymało się kupy i co druga osoba chciała mnie zabić. Rozumiem, że ten, który pisał scenariusz mojego życia, odebrał mi rodziców. Ale, do cholery, czy nie przesadzał aby za bardzo z tym wszystkim…?

Gdy się obudziłam, wciąż, albo może znów, było ciemno. Nie wiedziałam, czy mam się cieszyć, czy płakać, gdy zdałam sobie sprawę z tego, że znów leżę w namiocie. Ktoś mnie znalazł i przyprowadził tu z powrotem. Westchnęłam cicho. Kilka godzin mojego łażenia poszło na marne. Do oczu cisnęły mi się łzy bezsilności. Nie miałam pomysłu, jak się stąd wyrwać. Albo raczej brakowało mi już sił na wymyślanie nowych. Zwinęłam się w kłębek i ukryłam twarz w dłoniach. Poczułam, że na policzku mam coś miękkiego – zapewne opatrunek na ranę, którą zrobiła mi brązowooka kobieta.

Chwilę później pozwoliłam łzą wypłynąć. Nie mam pojęcia, ile czasu tam leżałam, płacząc, ale pomogło mi to nieco. Kiedy skończyłam, usiadłam na posłaniu i objęłam nogi rękoma. Czułam się po prostu źle. Nie miałam teraz nad niczym kontroli, nie wiedziałam nawet gdzie jestem, ani po co. W dodatku czułam, że nie jedna osoba chce mi tu zrobić krzywdę. Oni chyba po prostu to lubili. Ale jakkolwiek źle nie było, nie mogłam się poddać. To było najgorsze, co mogłabym teraz zrobić. Uspokoiłam się więc i skupiłam, analizując wszystkie możliwości.

- Matira… - szepnęłam. W końcu doszłam do wniosku, że ona może mi pomóc. Mogła przecież zorientować się gdzie jestem, albo chociaż powiadomić moich znajomych lub wujka, że żyję i, przynajmniej na razie, nic mi nie jest. – Matira – powtórzyłam nieco głośniej.

Jednak duch się nie pojawiał. Ani za trzecim, ani za paroma kolejnymi wezwaniami. Byłam na siebie zła, że wcześniej nie zauważyłam jej nieobecności. Przecież zawsze pojawiała się, kiedy jej potrzebowałam. A nawet jeśli nic od niej nie chciałam, krążyła niedaleko mnie. Tylko co się stało, że teraz jej nie było? Nie miałam pojęcia, ale wcale mi się to nie podobało.

– Cholera… - warknęłam cicho.

Wzięłam głęboki wdech i wstałam na miękkich nogach. W brzuchu zaburczało mi głośno. Musiałam znaleźć coś do jedzenia i picia. Przez głowę przemknęło mi, że zaraz po zaspokojeniu swoich potrzeb, mogłabym spróbować sprowadzić tu Perlin, ale wiedziałam dobrze, że jeśli jestem zbyt daleko od niej, to nie usłyszy. Nie zaszkodzi jednak sprawdzić, prawda?

Cicho wyszłam z namiotu, rozglądając się wokoło. Wszystkie ogniska były rozpalone, ale nie widziałam żywej duszy. Obozowicze musieli spać w najlepsze. Przyjęłam ten fakt z optymizmem. W półmroku starałam się wypatrzeć, czy nic nie leży na mojej drodze, żeby nie narobić hałasu. Szukałam też jakichkolwiek śladów jedzenia i o dziwo znalazłam. Nad jednym z przygaszonych palenisk wisiał spory kocioł, a w nim coś, co przypominało gulasz i tak też pachniało. Szczęśliwy traf chciał, że i chochla była w środku. Chwyciłam ją i zbliżyłam do ust. Byłam wystarczająco głodna, żeby nie zwracać szczególnej uwagi na walory smakowe, ale jedzenie nie było złe. Na zapełnienie żołądka poświęciłam dłuższą chwilę. Pragnienie też zniknęło. Wytarłam usta dłonią i rozejrzałam się. Nadal nikogo nie było. Wyciągnęłam więc z kieszeni mały gwizdek i przyłożyłam do ust. Gwizdnęłam i czekałam. Nic się nie stało…

Spróbowałam jeszcze raz, a później kolejny, coraz bardziej zrozpaczona. W końcu dałam za wygraną i w złości cisnęłam gwizdkiem o ziemię. Odbił się od niej i poleciał spory kawałek ode mnie. Cholera, nie miałam kontaktu ani ze swoim duchem, ani ze smokiem. Miałam do dyspozycji tylko dwa sztylety, które z jakichś powodów nie zostały mi odebrane. I miałam tutaj przeżyć z tymi wariatami, którzy rzucają się na wszystko z bronią? Chyba już mogłam spisywać testament…

- Powinnaś spać – usłyszałam głos nieopodal. Rozejrzałam się, ale nikogo nie zauważyłam. Nie mniej nie przestałam przeczesywać terenu spojrzeniem. – Jak twój policzek? – Bez wątpienia był to jakiś mężczyzna, ale mogłam sobie dać rękę uciąć, że nie był to Hao. I jakkolwiek głos był miły, nie zamierzałam podejmować rozmowy. Sięgnęłam niepewnie po sztylet i chwyciłam rękojeść, nie wyciągając go jednak z pochewki. – Po co zaraz ta gwałtowność? – Mój rozmówca był wyraźnie rozbawiony moim zachowaniem. Zmrużyłam oczy. Zamilkł, ale wyraźnie czułam na sobie jego spojrzenie.

- Wyjdź do cholery! – powiedziałam głośno, ściskając nadal rękojeść. Przez chwilę nic nie słyszałam, co tylko wzmogło mój niepokój.

- Spokojnie… - Nim zdążyłam się odwrócić, czując czyjąś obecność na plecami, mężczyzna położył dłoń na mojej, w której trzymałam broń i szeptał mi właśnie do ucha. Gwałtownie obejrzałam się przez ramię, co zaowocowało niechcianym pocałunkiem ze strony nieznajomego. Odsunęłam się szybko i splunęłam na bok, patrząc na niego wrogo. Uśmiechał się złośliwie, kręcąc bezczelnie MOIM sztyletem.

- Oddawaj – warknęłam.

- Nie zaszkodziłoby małe „proszę”.

- Ukradłeś go, więc oddaj.

- Ukradłem? Powiedziałbym raczej, że odebrałem w celu samoobrony – stwierdził, patrząc na mnie kpiąco.

Zazgrzytałam zębami, mierząc go wzrokiem. Miał granatowe, a przynajmniej tak mi się wydawało w tym świetle, długie do karku włosy. W oczach odbijał się ogień sprawiając, że wydawały się pomarańczowe. Był wyższy ode mnie przynajmniej o głowę i wyglądał na sprawnego fizycznie. Miałam wrażenie, że nie miałby większego problemu z powaleniem mnie na ziemię, gdyby tylko tego chciał.

- Więc jak będzie? Mogę liczyć na to magiczne słowo? – zapytał. Och, gdybym tylko mogła zetrzeć z jego twarzy ten uśmieszek… Nie mniej chciałam odzyskać swoją broń. Przygryzłam wargę, schowałam dumę do kieszeni i spojrzałam na niego nieco łagodniej.

-  Czy mógłbyś mi oddać mój sztylet, proszę – powiedziałam, dając nacisk na ostatnie słowo. Miałam wrażenie, że zrobił jeszcze złośliwszą minę niż do tej pory.

- Hmm… Nie – odpowiedział, szczerze rozbawiony.

- Że co? – Zmarszczyłam brwi, patrząc na niego wściekle.

- Powiedziałem, żebyś poprosiła, ale nie obiecałem, że ci go oddam – stwierdził, obracając przedmiotem między palcami. Zacisnęłam dłoń w pięść. Uniósł prowokująco brew. – Musisz mi dać coś w zamian – powiedział, robiąc krok w moją stronę. Prychnęłam cicho.

- Zapomnij – warknęłam.

- Och, jeszcze nie wiesz o co mi chodzi, a już odmawiasz? – mruknął, idąc do mnie cały czas. - Chyba się mnie nie boisz, co? - Denerwował mnie straszliwie swoim gadaniem. Czy tutaj wszyscy mają taki charakterek? Mimo, że faktycznie trochę się obawiałam, nie dałam tego po sobie poznać. Nie ruszyłam się ani o krok i wyzywająco spoglądałam mu w oczy. Uniosłam nieco głowę, gdy stał tuż przede mną. Z resztą stanowczo był zbyt blisko, jak dla mnie. – Pozwól, że sam sobie wezmę to, co chcę w zamian za sztylet… - powiedział cicho.

Chciałam jeszcze coś na ten temat powiedzieć, ale nie zdążyłam. Nasze wargi, po raz drugi tego wieczoru, połączyły się w pocałunku. W międzyczasie poczułam, jak moje ostrze wraca na swoje miejsce u mojego pasa. Kiedy już chłopak się ode mnie oderwał, mignął mi przed oczami jego uśmiech. Później ciemnowłosy odwrócił się i odszedł w swoją stronę. Patrzyłam za nim, a kiedy zniknął mi z oczu, wydałam z siebie głośny dźwięk, wyrażający moją irytację. Miałam ochotę mu przywalić i obiecałam sobie, że zrobię to przy następnym naszym spotkaniu. Lepiej będzie dla niego, jeśli do niego nie dojdzie…

Rozejrzałam się, żeby upewnić się, że nikogo już ze mną nie ma. Podeszłam do gwizdka leżącego na ziemi i podniosłam go, otrzepując od razu z ziemi. Schowałam go, po czym spojrzałam w stronę, w którą ostatnim razem się udałam, próbując uciec. Czy był sens znów wchodzić między drzewa, znów przejść kilkanaście kilometrów i paść ze zmęczenia? Chyba byłam zbyt daleko od jakiejkolwiek drogi, by dojść do niej o własnych siłach. Cholera… Czyżby jedynym, rozsądnym wyjściem naprawdę było zostać tu i przystosować się? Nie ma mowy. Zostać co prawda miałam zamiar, ale choćby mieli mnie za to zabić, będę wrzodem na tyłku wszystkich znajdujących się tu ludzi!

- Co robisz poza namiotem? – Spojrzałam za siebie. Choć jeszcze przed chwilą stałam tu zupełnie sama teraz, jakieś trzy metry za moimi plecami, stał Hao. Odwróciłam się w jego stronę.

- Byłam głodna. Nie raczyłeś dać mi nic do jedzenia… - mruknęłam, mrużąc na niego oczy.

- Jakbyś była potulniejsza, na pewno bym ci to zagwarantował. Będziesz jeszcze próbowała uciekać, czy dasz sobie z tym spokój? Nie chciałbym cię zbyt często karać – powiedział, zmniejszając odległość między nami do kilkudziesięciu centymetrów. Ostatnie zdanie nie zabrzmiało zbyt przyjemnie.

- Karać? – zapytałam, unosząc brew.

- Chyba nie sądzisz, że takie akcje przejdą ci płazem?

- Chyba nie sądzisz, że dam się tutaj maltretować?

Uśmiechnął się na moje słowa i zarobił parę kroków w moją stronę, unosząc swoją rękę. Odchyliłam się lekko do tyłu, ale i tak sięgnął mojego zdrowego policzka. Pogładził go delikatnym i przyjemnym ruchem tylko po to, żeby chwilę później wymierzyć mi silny cios z otwartej dłoni. Odwróciłam lekko głowę pod naciskiem, sycząc z bólu. Ile razy jeszcze mnie tu ktoś uderzy? Chłopak chwycił mnie za brodę i zmusił do ponownego spojrzenia w swoją twarz.

- Twój charakterek w końcu cię zgubi… - powiedział.

Miałam ochotę prychnąć, ale zamiast tego poczułam, jak do oczu napływają mi łzy. Nim zdążyłam się zastanowić, uderzyłam go z pięści w nos. Puścił mnie automatycznie i chwycił się za obolałe miejsce. Postanowiłam wziąć nogi za pas, póki był czas. Ruszyłam więc biegiem do namiotu – nie wiem, dlaczego sądziłam, że właśnie tam mogę liczyć na odrobinę bezpieczeństwa. Uciekanie do lasu nic by mi nie dało, do czego doszłam już wcześniej. Po prostu bym się zmęczyła tylko po to, by znów wrócić tutaj. To nie miało większego sensu.

Usiadłam na macie i patrzyłam wyczekująco na wejście. Ale minuty mijały, a brązowowłosy się nie pojawiał. Nie bardzo rozumiałam, dlaczego nie przyszedł dać mi nauczki za ten, swoją drogą przepiękny, prawy sierpowy. Z moich dotychczasowych obserwacji na jego temat wynikało, że właśnie to powinien zrobić. Musiał być bardziej porąbany, niż początkowo sądziłam, bo jego działania nijak się miały do logiki. Westchnęłam i położyłam się, starając się nie tracić czujności, ale nawet nie wiem, w którym momencie zamknęłam oczy. Okazało się, że byłam bardziej zmęczona, niż sądziłam. Zasnęłam niemal od razu. Przebudziłam się tylko raz, gdy poczułam czyjąś obecność. Gdy otworzyłam oczy zobaczyłam nad sobą małego, czarnoskórego chłopczyka, którego twarz oświetlała świeca. Spojrzał na mnie nieco wystraszony i uśmiechnął się słabo.

- Zmienię ci opatrunek na policzku. Rana jest dość głęboka – poinformował mnie.

Nie odpowiedziałam, tylko po prostu zamknęłam powieki i dałam mu robić swoje. Był jak do tej pory jedyną osobą, która sprawiała na początku wrażenie miłej. Czułam jak zdejmuje mi z twarzy stary opatrunek, przy czym nieznacznie się skrzywiłam, bo przykleił się on do rany, ale spałam już, gdy zakładał mi nowy. Tej nocy już nic nie zmąciło mojego dość niespokojnego snu, pełnego koszmarów.

2 komentarze:

  1. Nowy rozdział na http://www.dzwonek-wyroczni.blog.onet.pl . :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ej, co jest? Od tak dawna prowadzisz blog, a masz tak niewielu czytelników? No jakże tak?No dobra, przechodzę do ciekawszego tematu: opowiadania. Fajne, nawet bardzo fajne. Oryginalne, jeszcze nie spotkałam się z taką wizją. Widzę, że masz awersję do Anny… Sama nic do niej nie mam, no ale co kto lubi. Główna bohaterka jest interesująca. Z jednej strony mnie irytuje swoim zachowaniem, chociażby gdy naskoczyła na Mante za to, że zamieszkał z nią Asakurów bez pytania o zdanie. Z drugiej strony jej niezależność imponuje… Hao. Prawdziwy czarny charakter xD Choć sama go idealizuję (tak, przyznaje się^^), to jestem w stanie wyobrazić go sobie jak policzkuje dziewczynę. To nawet do niego pasuję.I na koniec Manta. Uwielbiam tą postać, więc cieszę się, że u Ciebie często występuje.Ciekawa jestem czy rzeczywiście Hao zabił jej rodziców…Dodałam Cię do linków:smierc-krola.blogspot.comswiat-na-krawedzi-zalady.blogspot.comPozdrawiam

    OdpowiedzUsuń